piątek, 29 kwietnia 2016

Dom w chmurach



Jest pięknym neogotyckim budynkiem zbudowanym na przełomie XIX i XX wieku. Stoi dumnie wśród innych podobnych i pobłażliwie uśmiecha się do młodszych, które postawiono w okolicy. Jego dach sięga chmur, a może to one obniżają się w swej codziennej wędrówce i otulają go zanim wiatr porwie je gdzieś daleko. Na jednym z dziedzińców rośnie piękny platan, od lat jest wiernym towarzyszem domu. Drzewo zagląda w okna i zapowiada nadchodzące pory roku. Okna patrzą na otaczający je świat. Dziwią się zachodzącym zmianom i jednocześnie utwierdzają wszystko w przedziwnej stałości. Codziennie, od lat w piękne pogodne dni słońce odbija się w szybach, a cegły błyszczą jakby były pozłacane. Gdy pada deszcz, jego krople tak samo uderzają o dach i spływają rynnami. Zimą puszysty śnieg okrywa zabytkowy budynek białą pierzynką.
Dla wielu wnętrze domu jest nieciekawe, może nawet niewygodne, bo w zabytku trudno o funkcjonalność. Wystarczy przejść przez jedne z wielu drzwi wewnątrz budynku. Są one na pozór zwyczajne, jak w innych starych domach, a jednak niezwykłe. Za nimi watro przystanąć na chwilę lub usiąść na białej ławeczce i przyjrzeć się pięknym klatkom schodowym, ozdobnym balustradom i sufitom.
Każde miejsce ma swój rytm i swoje życie. Rano w domu zaczyna się codzienna krzątanina, potem powoli wszystko zwalnia i pod wieczór dom zapada w sen, ale nie do końca. Czas płynie tutaj jakby inaczej, przyspiesza, nieraz zwalnia lub zatrzymuje się. We wnętrzach, pustymi korytarzami snują się myśli jasne i pogodne, ale też te smutne i postrzępione. Wraz z nimi wędrują wszystkie znane światu uczucia: niepokój i troska, miłość i żal, smutek i radość, złość i zawiść. Można je spotkać na schodami, podpatrzeć w różnych zakamarkach. Dom ma wielu lokatorów i żyje życiem swoich mieszkańców oraz gości. Tak wiele historii mógłby opowiedzieć…











































piątek, 22 kwietnia 2016

Praga - miasto kwitnących bzów


Na początku długiego majowego weekendu w 2011 roku wyruszyłyśmy z Olą do Pragi. Dojazd do stolicy Czech nie sprawił nam większego problemu, chociaż gdyby nie GPS kręciłybyśmy się w kółko po otoczonej barierami dźwiękochłonnymi obwodnicy miasta, ciekawe jak długo? Rozgościłyśmy się w hotelu na obrzeżach. Szybko powstał plan zwiedzania i z przewodnikiem w ręce pojechałyśmy tramwajem podziwiać to niezwykłe miasto. Uwielbiam tramwaje, może dlatego, że w Zielonej Górze ich nie ma.
Pierwsze na liście były obowiązkowe dla wszystkich turystów Hradczany i Malá Strana. Ulice, uliczki, domy, pałace i rezydencje, same zabytki. Tego po prostu nie da się opisać. Godzinami można chodzić i podziwiać piękne budynki i zdobiące je detale. Właściwie tu mogłaby zakończyć się nasza wycieczka, bo kilka dni, a może i więcej potrzeba żeby przyjrzeć się dokładnie wszystkiemu. Zatrzymałyśmy się na chwilę w Ogrodach Wallensteina. Ciekawe miejsce z pięknymi klombami i intrygującą ścianą pełną nacieków takich, jakie są w grocie. Pomiędzy nimi było coś jeszcze, ze ściany patrzyły na nas ukryte oczy.
Nie poprzestałyśmy na tych pięknych miejscach. Byłyśmy bardzo pazerne na zwiedzanie i tłumaczyłyśmy sobie, że teraz to taki rekonesans. Jeszcze nie raz wrócimy do Pragi, aby poznawać ją dokładniej i delektować się różnymi zakątkami. Szybko zauważyłam, że wszędzie, prawie na każdym skwerze, kwitły piękne bzy. Od tego czasu stolica Czech kojarzy mi się z tymi pachnącymi krzewami. W tej bieganinie znalazłyśmy restaurację nad brzegiem Wełtawy, taką miłą „kocykową”, z widokiem na Most Karola, rzekę i płynące po niej barki z turystami. Doskonałe miejsce, aby zwolnić tempo i zaplanować resztę dnia.
30 kwietnia w Czechach, na festynach, uroczyście pali się czarownice. Ciekawe uliczki zawiodły nas na Kampę, która jest niewielką wyspą położoną niedaleko Mostu Karola. Przyglądałyśmy się tam dziwnemu czeskiemu obyczajowi. Musiałam uważać, żeby nie dołączyć do tej bidulki na stosie. Na szczęście schroniłam się w sympatycznej restauracji urządzonej w starym młynie nad Čertovką. Zrobił się wieczór pora było wracać. Miasto zapadało w sen i prezentowało się pięknie, ale też zupełnie inaczej.
Często tak mam, że skupiam się na detalach i może ta opowieść powinna nazywać się „Praga w detalach”. Z całego mnóstwa zabytków zostały mi w pamięci niektóre, a czasem tylko ich zdobienia i różne zakamarki. Powstała z tego cała kolekcja zdjęć. Wśród nich znalazło się też drzewo – najpiękniejsze z tych, które widziałam w Pradze. Tylko gdzie ono rosło? Prawdopodobnie w okolicach Nowego Miasta.
Jednym z budynków, który chciałyśmy z Olą koniecznie zobaczyć był słynny Tańczący dom, zaprojektowany przez amerykańskiego architekta Franka Gehry'ego. Nowy dom, a nie zabytek był więc celem kolejnego spaceru. Wyglądał imponująco.
Wycieczkę po Wełtawie zostawiłyśmy sobie na kolejny dzień, przedsmakiem tego miała być kawa wypita na zacumowanej barce. Zjadłyśmy też tradycyjny czeski obiad w jednej z wielu restauracji nazwanych na cześć słynnego Szwejka. Tam zgodnie z tym, co słyszy się o praskich lokalach, kelner próbował naciągnąć nas na ogromny napiwek. Nie z nami takie numery, napiwek dajemy, ale tyle ile chcemy, on nie dostał nic. Jednak uogólnianie, że tak jest wszędzie w Pradze byłoby bardzo niesprawiedliwe. Późnym popołudniem znalazłyśmy pub Tłusta Koala. Degustowałyśmy tam różne gatunki piwa z małych czeskich browarów. Nasza ciekawość piwnych smaków została szybko zauważona przez kelnera. Ku naszemu zaskoczeniu dostałyśmy gratis pyszne placuszki ziemniaczane. Później, na rachunku wykreślono grubą kreską z trzema wykrzyknikami napiwek, który jest zwykle doliczany.

Do hotelu wracałyśmy metrem, niesamowite przeżycie. Dla mnie trochę niewyobrażalne było to, że tak po prostu przejeżdża się pod rzeką.
Wybrałyśmy się też do niezwykłej dzielnicy Troi. Położona wysoko nad Wełtawą była pięknym miejscem widokowym, z którego mogłyśmy podziwiać to, co zwiedzałyśmy wcześniej. Stanowiła jakby inny świat, zagląda tam niewielu turystów. W Troi znajduje się zoo, do którego zaprasza pomnik z surykatkami patrzącymi z wysoka na miasto. Były tam też winnice i barokowy zameczek, przepiękna rezydencja doskonale wkomponowana w otoczenie.

Tego samego dnia zawędrowałyśmy do Žižkova. Widok z wieży telewizyjnej zapierał dech w piersiach. Wspinały się na nią słynne ogromne dzidziusie David Černego, niesamowite. Gdy miałyśmy wychodzić, pani portierka gdzieś poszła i zamknęła nas w tej wieży. Na szczęście po jakimś czasie wróciła, aby uwolnić uwięzione księżniczki i kilku innych turystów.  
Przyszedł w końcu czas na wycieczkę statkiem po Wełtawie. Było pięknie, okazałe budynki doskonale prezentowały się od strony rzeki. Pogoda nie rozpieszczała nas, co chwilę straszyło deszczem, ale żal, że rejs trwał tak krótko. Słynny Most Karola zostawiłyśmy sobie na koniec wizyty w Pradze. W kapryśnej aurze figury na moście wyglądały trochę tajemniczo. Na pewno wrócimy do stolicy Czech, ciekawa jestem co tym razem nas zauroczy.