Wiosna
rozgościła się już na dobre. Lubię podglądać jak powoli, z dnia na dzień, wszystko
zieleni się i znika szarość. W tym roku cieszę się wiosną podwójnie. Otaczający
mnie świat pięknieje i już teraz rozpoczęłam mój sezon rowerowy. Pora wiec na
nadrabianie zaległości, plany i marzenia. Wyjątkowo szybko odpowiedziałam sobie
na pytanie, gdzie pojadę na pierwszą wycieczkę. Oczywiście do Doroty. Jeszcze
nie do jej pałacu w Zatoniu, ale trochę bliżej do ronda Doroty de Talleyrand-Perigord. Jechałam dobrze znaną mi drogą prowadzącą z
Zielonej Góry do Kożuchowa. Zrobiłam całą sesję zdjęciową metalowej rzeźbie,
postawionej na rondzie i przedstawiającej księżną. Miałam bardzo dużo czasu wiec
zajrzałam w jedną z bocznych dróżek. Kuszą mnie one okropnie za każdym razem,
gdy tamtędy jadę. Miałam nadzieję, że dotrę do tego, co kryje się na jej końcu,
do śladu dawnych czasów. Czytałam na blogu Rowerem na Rympał, że jest tam
staw, który pozostał po młynie na Dłubni (Brzeźniaku). Z ogromnym przejęciem przyglądałam się
okolicy, gdzieś tutaj przed laty był Mały Młyn (Klein Mühle). Wybrałam dobrą porę na
poszukiwania. Pokrzywy były jeszcze małe i nie parzyły w nogi, inne rośliny
jeszcze nie wybujały i nie zasłaniały tego, co kryje się na ziemi. Tylko rzepy
czepiały się niegościnnie. Zaczęły od Nikosia. Szybko znalazłam coś, co kiedyś
było chyba kołem młyńskim. Obok był fragment muru. Elementy dawnego młyna teraz
umacniały brzeg Dłubni. Przeszłość i teraźniejszość. Po stawie pływały kaczki.
Udało mi się sfotografować żabę schowaną w wodzie. Czatowała pewnie na owady,
których nad wodą było już sporo. Patrzyłam dookoła i po prostu nie mogłam się
nadziwić. Podczas pierwszej rowerowej wycieczki znalazłam przepiękne miejsce.
Nie było ono odludne, tak jak się spodziewałam. Najpierw pojawił się
sympatyczny sznaucer, a za nim jego właściciele z kijami nordic walking. Potem
przyjechała pani na koniu. Koń bał się mojego roweru i niepokoił go kask na
mojej głowie. Musiałam więc odsunąć się od drogi, aby spokojnie przejechał.
Później nad wodę dotarła biegaczka. Staw leżący na uboczu okazał się niezwykłym
miejscem spotkań miłośników różnych form aktywności. Tak jak powiedziała
właścicielka psa – brakowało tam tylko ławeczki na mały relaks i sympatyczne
rozmowy. Przyglądałam się Dłubni, płynęła
wartkim nurtem. Była przepiękna, tworzyła małe zakola, rzeźbiła wysokie skarpy.
Wszystko oczywiście w skali mini, bo rzeczka była niewielka. Wystarczyło jednak
uruchomić wyobraźnię i spojrzeć na nią z innej perspektywy, może sympatycznego
psa sznaucera albo żaby. Na brzegach rosły drzewa, czasem niesamowicie
powyginane, nadłamane. Nadawały temu miejscu niezwykłego klimatu. Na terenie mojego miasta, kilkaset metrów od
szosy, znalazłam niesamowite miejsce, inny świat. Na pewno będę często
zaglądała tu i patrzyła jak zmienia się w rożnych porach roku. Za tydzień
skręcę w kolejną z bocznych dróg. Wszystkie boczne drogi po tej stronie szosy
prowadzą do Dłubni, co mnie bardzo cieszy.
Jak cudownie Mario czytać Cię i oglądać Twoje niezwykłe fotki zwykłych rzeczy. Z każdej rzeczki, z każdego drzewa, korzenia czy nawet źdźbła trawy potrafisz wydobyć piękno. Miło tu u Ciebie :) Bardzo miło. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDziękuję i zapraszam do Mojej przestrzeni, niedługo kolejna historia o maleńkiej Dłubini.
Usuń